środa, 17 czerwca 2015

Na (dzień) dobry początek!

   Jedziemy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę, a misiu fiku-miku narobił w teczkę siku (...) ta dziecięca rymowanka od kilkunastu lat towarzyszy mi przy każdym pakowaniu walizki lub plecaka. Jeśli od rana śpiewam pod nosem ten tekst, to oznacza jedno - kolejny wypad. Czy będzie to tylko kilka godzin czy tygodni, to kwestia najmniej istotna. Najważniejsze, że wyruszam gdzieś, gdzie jeszcze mnie nie było. I co ja poradzę, nie mogę usiedzieć w jednym miejscu, przecież tyle jest do zobaczenia.
   Muszę przyznać, że radość z odkrywania nowych miejsc zaszczepili mi rodzice. Zdezelowanym Fiatem dojeżdżaliśmy do fantastycznych miejscówek. Kilka razy w roku pakowaliśmy kołdry, kuchenkę gazową, mapy i przewodniki. Plan, w którym kierunku jedziemy powstawał wieczór wcześniej. Wyjazdy "na wariata" były najlepsze, nocowało się, raz z kurami, raz w podejrzanych pensjonatach, trafiały się nawet zamki, ale zawsze było co opowiadać. I nie piszę tu o wyjazdach zagranicznych z pełnym portfelem. Zwiedzaliśmy Polskę, za grosze i prawie każdy jej zakątek mam w pamięci.
   Kiedy podróżowanie i zwiedzanie wejdzie w krew, nie ma litości. Cały czas ciągnie człowieka, żeby wyjść, wyjechać, zobaczyć. Przynajmniej ja tak mam. Wywiało mnie z domu na studia, pokończyłam kursy i pozdawałam egzaminy, dzięki którym bardziej fachowo oceniam to, co widzę, ale nie oszukujmy się, jeśli staję przed fasadą budynku moją pierwszą myślą nie jest klasyfikacja stylu, ale naiwne - podoba mi się - nie podoba mi się. Znam terminologię, staram się poznać kontekst historyczny, ale odbiór emocjonalny cieszy mnie najbardziej.
   Jestem szczęśliwa, że trafiłam na osobnika, który podziela mojego "fiołka". Na początku była to tylko pobłażliwa akceptacja, ale połknął bakcyla i od lat wyruszamy razem. Jestem i będę mu wdzięczna, że zaakceptował mój wyjazd zagraniczny, gdzie odkryłam to, co chcę robić w życiu. Oprócz tego, że sama poznaję coś nowego, to najwspanialszym uczuciem jest to, że mogę podzielić się moją wiedzą z innymi - pilotaż i przewodnictwo - moje marzenie, które przez kilka chwil było urzeczywistnione. A później odwieszenie na kołek i ...
   Dochodzimy do sedna, od dwóch lat dzieli mnie od kraju ponad 1300 km. Jak wiele innych przede mną wyjechałam do De, bo trzeba było. Pierwsze miesiące aklimatyzacji, bez znajomości języka, uuu ciężko było. Ale od czego są szkoły, samozaparcie i chęć bycia samowystarczalnym. W momencie, kiedy byłam w stanie sama porozumieć się w sklepie i trafiły się "cztery kółka" zaczęłam męczyć ślubnego. Bo kto to widział, żeby przez cały tydzień tylko pracować i siedzieć w czterech kątach! Poza tym najlepszy sposób na poczucie się jak w domu, to poznanie otoczenia. Stało się, ruszyliśmy w Land NRW i okolice. Muszę przyznać, że moje uprzedzenia historyczne i kulturowe były silne, szłam w zaparte, że w Niemczech nie może być ładniej, lepiej (pod względem krajoznawczym), bo tylko u nas ... . Cóż myliłam się, jest tu na czym oko zawiesić, jest gdzie powdychać świeżym powietrzem, jest gdzie spotkać się z Kulturą. Absolutnie nie chcę wartościować, dla mnie poznawanie miejsca, gdzie przyszło mi żyć jest sposobem na oswojenie "Obcego".
   I wszystko, co wyżej złożyło się w końcu na zalążek myśli o blogu. Teraz, kiedy jesteśmy już w Trójkę i mam trochę więcej czasu na katalogowanie zdjęć, szukanie informacji, to zgromadzone materiały, dotyczące miejsc wartych zobaczenia, proszą się o przekazanie ich dalej. Oczywiście będzie to moja lista miejsc poznanych i mam wielką nadzieję, że z czasem i przypadkiem zachęci Kogoś do zobaczenia ich "na żywo".
   Niestety, przyznać się muszę do całkowitej nieznajomości sfery blogowania, kwestie techniczne trochę mnie przerażają, ale trudno podejmiemy też to wyzwanie.
   Tyle i aż tyle na (dzień) dobry początek!

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz